Jak nie mogłem na Litwie trafić do domu
Z modlitewnikami i bibliami włóczyłem się po polskich domach Niemenczyna. Uczestniczyłem w trzydniowym weselisku w Solecznikach, skąd po pijaku ruszyłem nocą w przeciwną stronę od bazy do nieznanych okolic. I na sam koniec spotkałem Czesława Okińczyca, męża opacznościowego Litwy i Polski.
Kolejka na przejściu granicznym w Ogrodnikach na 8 kilometrów. Żadnej toalety po stronie polskiej. Muszę prześmuglować paczki z pismem świętym, książeczkami do nabożeństw „Droga do Nieba” i medalikami z Soboru Watykańskiego II. Przed odjazdem na Litwę naczelny wetknął mi trochę twardej waluty na przekupienie litewskich pograniczników. Nie miałem pojęcia, że tak szybko da się przekroczyć tutaj granicę, by po godzinie drogi już wjechać do Lazdilaj. W Wilnie, gdzie miałem rodzinę, już czekała na mnie Marysia. Po obiedzie czekała mnie misja, wycieczka z owymi paczkami do Niemenczyna do kolejarza Piotra Granickiego, który będąc na emeryturze, mógł 12 razy w ciągu roku przemieszczać się pociągami za darmo po całej Rosji. Z panem Granickim moja redakcja od lat utrzymywała kontakty. Teraz, gdy chłop był na emeryturze i sytuacja polityczna Rosji i republik diametralnie się zmieniła, kontakty były intensywniejsze. Nasze pisma święte dotrą za jakiś czas do polskich rodzin daleko za Ural nawet, może i na Zakaukazie, ale też na Łotwę.
Piotr Granickim z sąsiadami zrzucili się na świniaka i urządzili „redaktorowi z Polski” przyjęcie. Bardzo dużo mówili mi o swoim życiu, także o tym, jak mają się obecnie. Wróciłem z Niemenczyna po dwóch dniach, by nazajutrz z Marysią pojechać na największe targowisko, jakie widziałem w życiu. Kilka razy w roku do Wilna przylatywali handlarze z całej Rosji, Kazachstanu, Turkmenistanu i Bóg jeden wie skąd. Tylko po skośnych oczach i rysach twarzy można było się zorientować, skąd mogli przybyć. Jeszcze bardziej egzotyczne były towary, które rozłożyli na rozległym placu handlowym Wilna. Nie potrafię opisać ozdób że złota, wyrobów ze srebra i bursztynów, tysięcy szat kolorowych, grzebieni, czap, nawet butów. Lokalni handlarze robili na przybyszach z całej niemal Azji wielki bussines.
Ale wielkie przeżycie dopiero miało się zacząć. Było to trzydniowe weselisko w graniczących z Białorusią Solecznikach. Po ceremoniach kościelnych w Wilnie dwa autokary zawiozły nas do dużego hotelu z sauną i piękną zabawową salą. Krewniacy pary młodej jakby uwźęli się pojąc mnie czym się dało. Pod wieczór urwał mi się film. Wyszedłem na zewnątrz i zamiast pomaszerować w kierunku granicy z Białorusią, ruszyłem drogą w przeciwległą stronę. Prowadziło mnie jakieś przedziwne światełko. Nazajutrz okazało się, że owym światełkiem była latarnia zawieszona na wozie drabiniastym, którym rolnik wracał z Solecznik do swojej wsi. Po wytrzeźwieniu rolnik odwiózł z powrotem do Solecznik. Oczywiście rodzina już mnie poszukiwała pilnując, by nikt niczym mnie nie poił. Już na odjezdnym podeśli pożegnać się z gośćmi z Polski Sasza z Janą i ich córeczka Barbarka. Całe ich gałki oczne przerażająco białe, bez żadnych rzęsów, i oczodoły napuchnięte. – Oni przyjechali wprost z Czarnobyla – słyszę.
Sasza był w epicentrum wybuchu, umrze pewnie jako pierwszy z rodziny, chociaż najgorzej czuła się cały czas w Solecznikach Jana. Pięcioletnia Barbarka najlepiej znosi napromieniowanie. Już po powrocie do Polski dowiadujemy się, że jednak dziewczynka umarła pierwsza z rodziny czarnobylskiej – w dwa tygodnie po naszym wyjeździe z Litwy w 1986 roku.
Na koniec ukłony Marszałkowi na Rossie. Stojąc przed Mauzoleum Józefa Piłsudskiego i jego Matki zauważyłem, iż ktoś mi się przygląda. Przybyszem okazał się mecenas Czesław Okińczyc. To prezes Klubu Inteligencji Katolickiej całej Litwy, późniejszy założyciel Związku Polaków na Litwie i poseł Sejmu Republiki Litewskiej, założyciel także polskiego Radia Wilno, nawet ośmiomiesięczny ambasador Republiki Litwy w Warszawie.
Engelbert Miś
załącza „ciepłych rodzinnych świąt”
załącza „ciepłych rodzinnych świąt”
ps. Do tego zdjęcia z internetu „Mauzoleum Marszałka”
W dzisiejszych czasach liczy się obraz, krótkie info (i nie ważne czy merytoryczne, najistotniejsze by podać je szybciej od konkurencji), jakiś filmik i wydaje nam się, że wszystkiego się dowiedzieliśmy, że jesteśmy mądrzejsi.
Niestety. Trzeba to nazwać po imieniu – to lenistwo, wyraźny i coraz większy wstręt społeczeństwa do czytania, pisania, wysilenia mózgu wyostrzania i pobudzania swojej wyobraźni i kreatywności. Prowadzi to do tego że kunszt dziennikarski zanika, stajemy się botami. Szkoda!
Czytając tekst red. Engelberta Misia nie potrzebowałem filmiku. Wystarczyła mi wyobraźnia, która samoistnie się uaktywniła. Dzięki temu przeżyłem piękną przygodę, cudowną podróż w czasie, ale…
Żeby tak napisać tekst i tak oddać tamte chwile i emocje trzeba nie tylko mieć wiedzę, wspomnienia, przeżycia i odpowiednią wrażliwość. Trzeba również być dziennikarzem. Dziennikarzem z powołania krwi i kości, a zatem gatunku zagrożonego wyginięciem.
Dziękuję K.Ś.