Wrocław 1945. Fragmenty wspomnień pani Zofii Gostomskiej
Prezentujemy fragmenty wspomnień wrocławskiej pionierki pani Zofii Gostomskiej, zamieszczone na łamach wrocławskiego „Pioniera” ( nr 45 z 18 października i nr 46 z 19 października 1945 roku.
Zofia Gostomska-Zarzycka urodziła się na Podkarpaciu w Przemyślu 21 stycznia 1899 roku. W 1916 roku ukończyła szkołę średnią i zdała maturę a następnie rozpoczęła pracę zawodową jako nauczycielka domowa, w tym czasie zaczęła interesować się również dziennikarstwem.
W 1925 roku wyjechała do Kanady, gdzie pracowała miedzy innymi w konsulacie polskim w Montrealu. Jednocześnie współpracowała z wieloma tytułami prasowymi w Polsce, takimi jak: „Słowo Polskie” ukazujące się we Lwowie, „Kurier Lwowski” czy też „Ilustrowany Kurier Krakowski”.
Do Polski powróciła po pięciu latach i podjęła prace w Zakładzie Imienia Ossolińskich we Lwowie. Wojnę spędziła głównie w Krakowie pracując w prywatnych firmach. Po wojnie podjęła pracę w Bibliotece Jagiellońskiej. Kiedy dowiedziała się, że jest organizowana grupa operacyjna mająca na celu przejęcie wrocławskich wyższych uczelni, podjęła to wyzwanie i jako jedyna kobieta wyjechała z grupą prof. Kulczyńskiego do stolicy Dolnego Śląska.
Po śmierci męża wróciła w 1951 roku do Krakowa, gdzie rok później zmarła.
Grzegorz Wojciechowski
Ortografia i interpunkcja zgodna z oryginałem.
Niedawno jeszcze temu, bo w pięknym miesiącu maju, właśnie kiedy planty krakowskie przybierały wygląd zapraszający, a miasto roiło się od ludzi z okazji „uroczystości dnia zwycięstwa”, wyjeżdżały z Krakowa, niezauważone pewnie wśród ogólnego podniecenia, samochody wiozące pierwszą grupę pracowników polskich do Wrocławia.
Wiatrem przemknęły na przed oczyma obrazy polskich miast i wsi, przez które wojna przeszła – wczoraj. Bezludne okopcone martwe rumowiska, wzdłuż drogi ślady panicznej ucieczki, rozwłóczone przedmioty domowe i gospodarskie, stołki, pierzyny, wozy i wózki dziecinne, wojenny sprzęt rozbity, czołgi, auta, armaty.
Mijaliśmy je, sunąc wartko po szosach, z pobożnym życzeniem w sercu nienatrafienia na minę – wreszcie, na horyzoncie, w dymie pożarów, w brudnym tumanie pod skłębionym, szarym niebem ukazał się nam Wrocław.
Wjechaliśmy w miasto poprzez pagóry gruzów, szpalerami rozwalonych i wypalonych kamienic. Wśród zwalisk najeżonych szczętami kominów, fantastycznie powykręcanym żelastwem, patrzyły pustymi oczodołami okien trzymające się jeszcze fasady i ściany.
Przed nami gorzały domy jak zapałki, żywym czerwonym płomieniem; za nami z hukiem waliły się mury.
Byle tylko nie zajęła się od ognia benzyna w motorze, byle nie runęła na przemykającą chyłkiem maszynę lawina rozpalonych cegieł!
Nie zajęło się i nie runęło nic, dzięki Bogu. Wprawdzie i tak bylibyśmy przeszli po nas, względnie przejechali inni równie chętni i pełni zapału swojacy, jednakże i ileż milej było, osobiście brać ten polski Wrocław w posiadanie.
Szczęśliwie i cało dotarliśmy do przygotowanych przez dzielną czołówkę kwater przy ulicy Blüchera, obecnie ks. Józefa Poniatowskiego.
Dom czteropiętrowy, niczego sobie. Aż dziw, że znalazł się taki pod ręką. Bez szyb oczywiście, bez światła i wody jak wszędzie, no ale dach nad głową, na podwórzu kocioł z zupą, pod dachem materac do spania, więc jak to mówią we Lwowie; „fajno jest”.
Na pierwszym piętrze usadowił się Zarząd Miejski, na drugim grupa kulturalno-naukowa licząca kilkadziesiąt osób.
Życie chmurne i górne
I rozpoczęło się życie nowe a dziwne, chmurne i górne, czasem smętne to znowu radosne, w ogóle niezwykłe.
Tego samego dnia rozpoczęliśmy pod przewodnictwem delegata Ministerstwa Oświaty prof. Kulczyńskiego wędrówkę po mieście, celem oględzin budynków uniwersyteckich i bibliotecznych.
Wszędzie ruina. Ze zdumieniem przyglądaliśmy się cudem ocalałej pięknej, barokowej auli w zbombardowanym gmachu Uniwersytetu. Z rezygnacją – dalszym budynkom, zakładom, instytutom. Bezradnie śledziliśmy następnego dnia pożar gmachu biblioteki uniwersyteckiej i instytutu wschodnio – europejskiego. Nie było na to żadnej rady, bo ani pompy czy innej sikawki, by bodaj woda z Odry zdławić trawiące wszystko płomienie.
Pocieszenie przyszło od strony klinik, które mało stosunkowo zniszczone, objawiły się nam niby prawdziwe miejsce ochłody.
Po takich wyprawach przy obiedzie lub wieczorem, w pokoju rektora, służącym mu równocześnie za sypialnię i gabinet pracy, innym za jadalnię, to znów za rozmównicę i jeszcze za sypialnię, trwały niekończące się gorące rozmowy na temat możliwości odbudowania i szybkiego uruchomienia polskiej wszechnicy we Wrocławiu. W swych osobistych wymaganiach najskromniejszy chyba ze wszystkich profesorów świata, rektor Kulczyński, na którego barkach spoczął ciężar tego arcytrudnego zadania, nie zaprotestował nigdy przeciw zbyt swobodnemu wykorzystywaniu przez współtowarzyszy jedynego miejsca pracy i spoczynku, jakim w owym czasie rozporządzał. Raz tylko jeden kazał zamknąć wrzaskliwy patefon nakręcany zbyt długo przez któregoś z naszych, namiętnego widać miłośnika muzyki operowej.
Nocą, w kilku szczupłych pokoikach, nieliczni na łóżkach, reszta na posłaniach ciasno obok siebie na podłodze ułożonych, zasypiali marząc o – szybach do okien, blasze, wapnie i cemencie, co nawiasem mówiąc w normalnym trybie nie bywa specjalnością lekarzy, profesorów lub bibliotekarzy. (…)
Dobrze, jeżeli w czasie tak zasłużonego wypoczynku nie pękała ta diabelska rura zalewająca w jednej z izb ściany i legowiska nader niepachnącą cieczą. Zdarzało się to na szczęście tylko we dnie, zazwyczaj w porze śniadania lub kolacji.
Rankiem w nieopisanej ciasnocie, depcąc sobie po piętach ubierano się pośpiesznie.
Radosne odkrycie
Każdy prawie dzień niósł z sobą coś nowego. Wielką radością było odkrycie dobrze zachowanej wraz z księgozbiorem Biblioteki Miejskiej. Natychmiast poszły w ruch wiadra i miotły, ścierki, szczotki, młotki, zaczym przeniosła sie tutaj kancelaria delegatury. I tak ruszyła z kopyta szybka, ciekawa, różnorodna, nielekka lecz i nie monotonna pionierska praca grupy naukowej we Wrocławiu.
Głową naprzód rzucili się bibliotekarze do odgrzebywania i ratowania skarbów kulturalnych ukrytych przez Niemców, zasypanych przez wybuchy, leżących w straszliwym nieładzie w porozbijanych księgarniach, antykwariatach i opuszczonych prywatnych mieszkaniach. Nic to, że przy tej okazji obłaziły nas wszy niemieckie z porzuconych po zakamarkach w piwnicach mundurów żołnierskich (…).
Gospodarczo działo się rozmaicie. Początkowo konserwy, sardynki, sucharki i serki zasilały czasami nasz stół. Zupę z kotła dobrze było zagryźć takim smakołykiem. Lecz czas ten był krótkotrwały. Nagminna choroba, którą tak dokładnie już opisano, że powtarzać tego nie będę, tzw szaber pozbawił nas tej przyjemności bardzo prędko. Pozostała w magazynach rojąca się od robaków solona świnina, która po wyczyszczeniu twardą szczotką w stołówce, szła do żołądków. Jedliśmy to polecając duszę Bogu. Wielu co sie po tym spać pokładło, na drugi dzień nie wstało. Szczęściem, o ile mi wiadomo, Śmiertelnych wypadków nie było.
Dopiero kiedy we Wrocławiu otwarto pierwsze sklepy, sytuacja żywnościowa zmieniła się gruntownie.
Obecnie Wrocław posiada już całkiem inne oblicze niż przed kilku miesiącami. Odkopany z gruzów i rumowisk wyłonił się w swym zniszczeniu nie taki już beznadziejny. Po usunięciu zawałów z jezdni i chodników wystąpiły kamienice mało uszkodzone, nie wymagające wielkiego remontu i inne nadające się jeszcze do rekonstrukcji. I okazało się, że Wrocław, choć przewaliła się przezeń straszliwa, wojenna burza z piorunami, mimo że Niemcy w przedśmiertnym szale usiłowali spalić go i zniszczyć doszczętnie, jest jeszcze w dalszym ciągu pięknym miastem.
Urok pracy twórczej
Dla tych, którzy po przybyciu do Wrocławia chodzą z przeciągniętą twarzą, mówiąc, że miasto robi „straszne” wrażenie, napisałam tę opowieść z prawdziwego zdarzenia. Nie dla chwalby naszej ale dla zachęty. Bo skoro mogli jedni z ochotą i pogodnie znieść pierwsze trudy nowego życia we Wrocławiu, dlaczegóżby drudzy nie chcieli żyć i pracować we względnie już urządzonym mieście? (…)
Pragnęlibyśmy oczywiście nieco spokoju i wygód, ale czas ten jeszcze nie nadszedł – Trudności piętrzą się wszędzie takie czy inne, kwestia mieszkania, mebli, pieniędzy, węgla ciągle otwarta i prawdą jest, że przybywający do Wrocławia Polacy nie spotykają się bynajmniej z walna pomocą, ale najczęściej z chłodem, obojętnością a nawet złą wolą zasiedziałych. Tutaj przychodzą mi na myśl słowa starego robotnika, który w przeddzień odjazdu pierwszej grupy pracowników do Wrocławia, na odprawie w Krakowie żegnając nas, powiedział „a jeżeli kłody wam będą rzucać pod nogi, proszę was panowie, zdejmcie rękawiczki imajcie się za te kłody”.
Dobrze powiedział, no więc z drogi… Przed nami Śląsk jak długi i szeroki ze swa stolicą Wrocławiem czeka, byśmy go jak klejnot bezcenny wynieśli z powojennej kurzawy. Wrocław odbudowany naszymi rękoma tym bardziej polskim zostanie. I nie powiedzą więcej chełpliwi rabusie, ze ich to było dziełem (…).
Źródło: „Pionier” nr 45 i 46 z 1945 r.
Fot. Wikipedia
Komentarze
Wrocław 1945. Fragmenty wspomnień pani Zofii Gostomskiej — Brak komentarzy
HTML tags allowed in your comment: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>