Została tylko studnia z deklem
Czy ja mogę pamiętać rok 1945? Mogę i to jeszcze jak. Przypomniała mi o tei pamiętnej dacie na cmentarzu podczas uroczystości Wszystkich Świętych w rodzinnej wsi Irena. Jej ojciec uciekał mercedesem bez plandeki z gromadką zgwałconych przez Sowietów kobiet i dzieci do Niemiec. Było piekielnie zimno 26 stycznia 1945 roku. Mego ojca z grupą ponad stu mężczyzn w wieku 16-72 lat gnano do Związku Radzieckiego.
Mama wzięła z sobą najmłodszą nieletnią siostrę. Już po przekroczeniu Nysy Łużyckiej właściciel samochodu Psiorz próbował pozbyć się Mamy z ciocią, gdy zauważył zziębnięte na kość moje nóżki i ręce. Mama miała go jednak błagać, by wiózł nas dalej w kierunku osiadłej pod Magdeburgiem cioci Anny. Przecież tam jest fajny cmentarz na pochówek. Pan Psiorz wyładował nas w końcu w pobliżu wsi Sülldorf, gdzie przetrwała wojnę ciocia Anna. Zaprzyjaźniony pastor znalazł felczera, który zaczął mnie ratować podobno penecyliną. Bóg pewnie pozwolił, iż po trzech miesiącach pobytu u cioci, kobiety wróciły ze mną do Starych Siołkowic.
Okazało się, że nie mieliśmy już gdzie mieszkać. Stary Bartek próbował ratować dom – najpierw przeganiając szabrowników, a potem podpalaczy. Potłukli mu nogi i połamali ręce. Przez wiele lat nie wiedziałem, że tuż obok zgliszczy stała nie spalona przez ogień solidna cembrowina przykryta grubym betonowym deklem. Tradycyjną pompę ręczną nowy właściciel wymienił na pompę głębinową. Szczęściem nie zniszczono domu dziadków. Mamie i mnie oddano do dyspozycji całkiem duży pokój z komórką na przetwory i ziemniaki. Ze spalonego domu udało się wyciągnąć fajansowy piec, który jeszcze całkiem dobrze funkcjonował. W jego środku Mama przed ucieczką sprytnie ukryła w marmurowej skrzyneczce „Stammbuch” tj. dokument zawarcia małżeństwa przez rodziców, w którym zapisano również moje narodziny. Mam go do dzisiaj. W stodole dziadka znalazł się z kolei rowerek dziecięcy trójkołowy – to pewnie przez ów wehikuł do dziś tak lubię jeździć, gdzieś się da, rowerem!
A jedzenie u babci było regularnie kradzione przez zwykłych złodziei i szabrowników. Ile nasłuchałem się anegdot o tych wszystkich przedziwnych powojennych historiach podczas skubania pierza przez kobiety albo w czasie różnych świątecznych uroczystości. Chociaż prawdę powiedziawszy myśmy mieli co jeść. Odwiedzał nas przeważnie nocą Dawid Epsztein z pełnym tobołkiem chleba i słoniny. Należeliśmy do zaufanych osób we wsi dającym schronienie Żydowi. Teraz po wojnie on, handlarz nad handlarzami, odwdzięczał się wybawicielom. Natomiast nic nie mówiono o mym nieobecnym przy stole ojcu, chociaż zdarzało się, że jakiś nie znany mi parafianin wrócił z sowieckiej niewoli do wsi.
Aż któregoś dnia w dziadkowych opłotkach pojawił się zarośnięty, obklejony błotem, bosy człowiek. Rozpoznała go pierwsza ciocia. Mama zemdlała. Ja podobno zacząłem pluć na ojca. A potem słyszałem tylko: „Russen Dreck muss weg, Russen Dreck muss weg” czyli ruskie błoto trzeba wyrzucić! – podchlipując wrzeszczała Mama twardą szczotką szorując ciało ojca. Po półrocznej domowej rekonwalescencji ojciec jako przedwojenny fachman chciał wrócić do kolejarskiej służby. Chociaż dokładnie znał szczegóły techniczne obsługi dróg żelaznych – z zastosowaniem alfabetu Morse’a – nie przyuczeni do wykonywania zawodu kolejarza nowi zarządcy kazali ojcu miotłą sprzątać tory. Ciocie moje z kolei po ukończonych ośmiu klasach szkoły podstawowej zapędzono na kurs repolonizacji, chociaż one dobrze znały „Ojcze nasz” po polsku i nie nazywały się, jakie przechrzczono, Stanisława i Władysława, lecz Monika i Erika. Na marginesie uwaga, ojciec uczył się jeszcze języka polskiego (dopiero w 1934 roku zniesiono ten język w dwujęzycznej dotąd ośmioklasowej szkole w Starych Siołkowicach), stąd po wojnie był takim wiejskim pisarzem od wszystkiego tj. pisania ludziom podań, odwołań, i codziennie niemal prowadzonej walki z przykrościami różnych urzędników dokuczających mieszkańcom. Zresztą podobną funkcję pomocy współobywatelom przejąłem po śp. Ojcu częściowo w późniejszym okresie również ja.
Kiedy zacząłem chodzić do przedszkola, następnie do szkoły, obserwowałem powolne kurczenie się mojej wsi. Najpierw przyjeżdżali jacyś dziwni ludzie z jeszcze dziwniejszym sprzętem do demontażu stacji benzynowych. Kopano duże dziury przy tych stacjach, z których wyciągano, nie wiadomo w jakim celu, podziemne zbiorniki paliwowe. Mężczyźni, którym udało się ukryć motocykle przed rabusiami, płakali oglądając takie dewastacje. Po dawnych stacjach podczas moich studiów zostały wystające z betonowych nadproży rurki, które pokazywałem nie wierzącym w dewastacje kolegom studentom. W późniejszym okresie wywłaszczano w Starych Siołkowicach właścicieli sklepów, drobnych zakładów, knajp i sal zabawowych. Restauracji podobno było nawet osiem, w każdej trochę inaczej karmiono gości. Osobną kastą społeczną byli wszelkiego rodzaju urzędnicy i nauczyciele w trzech szkołach. „Naszych nie zatrudniano” – mówili ludzie. Ja we wsi po maturze bywałem rzadziej. Owszem w czasie opolskich studiów polonistycznych z innej opcji oceniałem wszelkie przemiany. Pozwolono mi publikować pierwsze teksty dziennikarskie, w radiu opolskim raz w miesiącu miałem felieton, następnie od grudnia 1966 dostałem etat w „Słowie Powszechnym” w Warszawie, gdzie mogłem jednocześnie uczęszczać na zajęcia studium dziennikarskiego. Udało mi się wielokrotnie wykołować cenzurę i w związku z tym drukować teksty w innych gazetach, także za granicą.
Zawsze pamiętałem jednak o Siołkowicach, o bardzo wielu wspaniałych ludziach, o których mogę snuć niezliczoną ilość anegdot. Pamiętałem zwłaszcza o swojej rodzinie, ekstra o zacnych przodkach w kraju Krzyża Południa. To dziadek Piotr pierwszy zachęcił mnie jeszcze w szkole średniej do rozpoczęcia badań związanych z początkami wspaniałych dziejów Polonii Brazylijskiej. Gdy w 1964 roku zostałem zaproszony na wywiad do Ambasady Brazylijskiej w Warszawie przy ulicy Rudawskiej przez JE Ambasadora i gdy od niego przywiozłem do domu liczne dary (np. tytoń casias), i pamiątki, no to wiedziałem, że zgłębię dzieje Sebastiana Edmunda Wosia-Saporskiego. Przecież moja Mama była z domu Woś (Wosch) i ja jestem Wosiowy. To może dlatego umieszczono moje nazwisko na tablicy „Znani Siołkowiczanie”, która postawiono przy kościele.
Engelbert Miś






Komentarze
Została tylko studnia z deklem — Brak komentarzy
HTML tags allowed in your comment: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>