Z wielkim strachem do Katynia
Z Jasiem Całką, kolegą z studiów, a w stanie wojennym szefem „Solidarności” w województwie opolskim – po aresztowaniu Stanisław Jałowieckiego, wcześniejszego przewodniczącego „S” w tym regionie – podczas naszych wspólnych wędrówek po Ukrainie na przełomie lat 70/80 minionego wieku, kilka razy przymierzaliśmy się do wycieczki do Katynia. Jaką trasą i z kim tam pojechać? Przez Ukrainę do Rosji? No nie. Przecież możemy nie dostać wiz. Na przekupienie pograniczników, następnie dla milicjantów różnej maści nie mamy pieniędzy. Najgorsze, nie mamy rzeczonych skrzynek kontaktowych w Sojuzie.
Lata mijały, aż Jasiu pojawił się u mnie z pewnym księdzem, który po pierwsze miał pieniądze, po drugie wielką ochotę na ekskursję do Katynia, i chyba najważniejsze: znał w Związku Radzieckim kilku księży, którzy zresztą byli Polakami z pochodzenia.
Przygotowania do naszej wycieczki w miejsce największej zbrodni Józefa Stalina na kwiecie inteligencji polskiej trwały więcej niż rok. Będąc w Prudniku u Stanisława Szozdy po znanym konflikcie z Ryszardem Szurkowskim, który może jeszcze kiedyś na tych łamach opiszę, dowiedziałem się, że pan Staszek bez problemu załatwia przyjaciołom wizy w sowieckiej ambasadzie w Warszawie. Kolarz deklarował nawet wycieczkę z nami. Kiedy jednak ustaliliśmy termin na jesień 1990, a więc 50 rocznicę śmierci Polaków w Katyniu i innych miejscach dokonanych zbrodni, Szozda miał już zapięte przez trenera terminy startów. A ponieważ Litwa i Łotwa świeżo uzyskały niepodległość, postanowiliśmy dłuższym nieco traktem odbyć naszą wycieczkę. Wizy na ZSRR mieliśmy wbite w nasze paszporty.
Pierwszy nocleg mieliśmy w Wilnie u moich znajomych. Drugi nocleg już u przyjaciół łotewskich. Rankiem 20 września 1990 roku w miejscowości Załupek po godzinnym sprawdzaniu nas przez sowieckich pograniczników – a niby dokąd to jedziemy: – Do Smoleńska, odpowiedział z idealnym ruskim akcentem Jan Całka, urodzony zresztą Mościskach na Ukrainie. Pierwsza rzecz, na dziesiątym kilometrze od granicy wjechaliśmy naszym autem w jakieś krzaki, dalej do jakiś stodoły, gdzie obłożono nasze auto słomą. Trzysta metrów dalej z kierowcą Władimirem i całkiem normalnie wyglądającą Pobiedą pomknęliśmy w kierunku znanych nam z historii Wielkich Łuków. Po przejechaniu ponad 250 km, piętnaście kilometrów za Wielkimi Łukami, skręciliśmy na południe. Czekał już na nas nowy kierowca z innym samochodem. Chłop wyglądał na Tatara, cały czas gadał i straszył nas, że w razie jakiejś kontroli na trasie udajemy Greków czyli ten, co gada po rosyjsku, mówi coś do nas. Mijamy Uświaty, Deminów, Orszę. „Rebiata, wasz Katyń blisko. Tam do miejsca pogrzebania waszych towarzyszy doprowadzi was mój druh. Zróbcie zdjęcia i wracajcie szybko. Dobrze druhowi zapłaćcie. Mieliśmy dwa aparaty fotograficzne. Zamiast pstrykania fotek zaczęliśmy za przewodzącym księdzem modlić się. Druh zaczął nas w pewnym momencie popędzać. Czy więcej opisywać zarośnięte, nie uporządkowane mogiły? Każdy potrafi sobie to wyobrazić.
Oczywiście na noc musieliśmy jeszcze dojechać do stolicy obwodu, do Smoleńska. Tutaj u przyjaciela księdza P. spędziliśmy dwie doby. Potwierdziliśmy to w lokalnym urzędzie. Wracaliśmy na Łotwę tą samą trasą – z innymi już kierowcami, tak samo chcącymi dobrze zarobić. Dopiero w Rzeczycy na Łotwie fundator naszego wielkiego, kto wie czy nie największego wyczynu, przywdział szaty liturgiczne i odprawił mszę dziękczynną.
Engelbert Miś
Komentarze
Z wielkim strachem do Katynia — Brak komentarzy
HTML tags allowed in your comment: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>